Tym razem nieco dłuższa forma, czyli 9 notatek z książki noblisty Josepha Stiglitza Cena nierówności. W jaki sposób dzisiejsze podziały społeczne zagrażają naszej przyszłości? z którego dowiecie się m.in.:
👉 Współczynnik Giniego i Mobility Index, czyli czy mit od pucybuta do milionera działa w USA?
👉Od lat 80-tych zarobki gorzej zarabiających 90 procentów Amerykanów wzrosły o 15%, a najbogatszego 0.1 procenta – o ponad 300%
👉 Dzieci z najbiedniejszych 20% społeczeństwa mają 58% szans na awans społeczny w USA
👉 Co to jest teoria skapywania (trickle-down economics) i czy działa?
👉 Państwo i rynek, czyli odwrócony „błąd przeżywalności” (survivorship bias)
👉 Fetysz PKB i czy brak kar jest subwencją?
👉 Wolny rynek i tzw. argument Prawdziwego Szkota
👉 Ekonomia, cholesterol, religia i dualizm korpuskularno-falowy
Czas potrzebny na przeczytanie to ok. 13 min 24 sekundy.
W 1999 roku Naomi Klein publikuje No Logo, której antyglobalistyczny wydźwięk wydaje się jak na tamte czasy trochę radykalny. Radykalny do tego stopnia, że 8 września 2001 roku The Economist wchodzi w gorącą polemikę i na swojej okładce zamieszcza trawestację w postaci Pro Logo z podtytułem zaczerpniętym niemal od Gordona Gekko „Why brands are good for you”. W tym samym roku Joseph Stiglitz otrzymuje Nagrodę Nobla w dziedzinie Ekonomii a Alan Greenspan szef FED wyraża obawę przed nadwyżkami budżetowymi (w 2000 roku wynosiła ona $236 mld, dziś deficyt to $1.7 biliona), które mogą uniemożliwić prowadzenie polityki monetarnej.
Innymi słowy pisanie wówczas o zagrożeniach czy ciemnej stronie wolnego rynku to jakby na wystawnym przyjęciu u Gatsby’ego ktoś z przyszłości cytował „Grona gniewu” Steinbecka.
Potem był 11 września i upadek Lehman Brothers w 2008.
2009 to szczyt zapaści po kryzysie finansowym i 10 lat po pierwszej publikacji książki Klein. Gordon Gekko przestaje być na chwilę przedmiotem aspiracji, a przynajmniej lepiej się do tego nie przyznawać. Kontrast między bezrobociem i dużymi odprawami dla kadr z sektora finansowego rodzi podejrzenie, że zupełny brak regulacji i niewidzialna ręka rynku nie zawsze są pieszczotą, a zakorzenioną od Reagana niechęć do państwa trzeba na chwilę stłumić, szczególnie gdy rząd planuje wyłożyć $700 mld na pomoc instytucjom finansowym (AIG otrzymuje łącznie $182 mld wsparcia, choć miejmy na uwadze, że w 2012 roku Skarb Państwa sprzedaje wszystkie 79.9% udziałów przynosząc podatnikom $22.7 mld zysku).
W 2012 roku, gdy cichną już echa kryzysu a słowo „chciwość” odmienione zostało przez wszystkie przypadki, swoją książkę o zagrożeniu jakie niosą nierówności wydaje Joseph Stiglitz. Niemal 10 lat później – jak zwykle z dużym poślizgiem – czytam ją z zaciekawieniem, tylko że świat jest już trochę inny.
Prezydent USA Joe Biden ogłasza dwa dziesięcioletnie programy American Jobs Plan i American Families Plan, które razem z pakietem pomocowym COVID opiewają łącznie na $6 bilionów dolarów. American Families Plan to $1.8 biliona na programy społeczne: sfinansowanie darmowych przedszkoli, bezpłatny dostęp do wyższego szkolnictwa, czy płatne urlopy zdrowotne i rodzicielskie. Żeby sfinansować te programy w planach jest podniesienie podatków dla 1% najlepiej zarabiających, zwiększenie podatku od zysków kapitałowych, jak również podniesienie podatku dochodowego dla firm z 21% do 28%.
Raegan pewnie się w grobie przewraca, ale The Economist też się trochę zmienił: mniej o korzyściach z istnienia marek, nieco więcej o nierównościach i wyzwaniach związanych ze zmianą klimatu.
W kontekście ogłoszonego tydzień temu Nowego Ładu i gorącej dyskusji, pisanie o USA jest zabiegiem zbliżonym do XIX wiecznej twórczości romantyków z zawoalowanymi odniesieniami, które umykają cenzorskiemu oku zaborcy: dla polskiego czytelnika czynnikiem studzącym emocje jest pewnie naturalny dystans geograficzny ale i zakorzenione w nas zapatrzenie w Stany jako oazę wolności, szans i dobrobytu, które przysposobiliśmy sobie jakiś czas temu zrównując wolność i dobrobyt z wolnym rynkiem w opozycji do totalitaryzmu z niewydolną gospodarką centralnie sterowaną.
Tym razem jednak książka o nierównościach nie jest napisana przez „lewicującą wojowniczkę, która nie wie co to komunizm”, ale przez profesora ekonomii i noblistę, który nie pierwszy i nie ostatni stawia ociekającą przewrotnością tezy, że 1) „kapitalizm (…) pogłębia nierówności, zanieczyszcza środowisko, zwiększa bezrobocie i – c o n a j g o r s z e – prowadzi do upadku wartości na taką skalę, że wszystko staje się dopuszczalne i nikt za nic nie odpowiada” [1], a ponadto, że wyobrażenia społeczne o wolności, równości szans i dobrobycie w Stanach nie pokrywają się w takim stopniu z rzeczywistością jak nam się zdaje i że nierówności są bombą z opóźnionym zapłonem.
1. „… ale nierówności motywują ludzi do pracy”
W polskiej rzeczywistości nierówności zaczynają się dopiero przebijać do naszej świadomości, bowiem wyjściowym punktem jest stosunkowa bieda na tle innych krajów europejskich. Rozwarstwienie nie raziło nas tak bardzo, natomiast z pewnym rozmarzeniem patrzyliśmy na Amerykę: może i byli tam pucybuci, ale dzięki ciężkiej pracy zmieniali się w milionerów. Jak pokazuje Stiglitz tej wierze wtórują też Amerykanie mimo, że rzeczywistość jest nieco inna.
Uporczywa wiara w większą mobilność społeczną w USA obraca się wokół spektakularnych historii od pucybuta do milionera, spośród których medialne przykłady błyskawicznych wzrostów i miliardowych wycen spółek technologicznych rozbudziły wiele nadziei na szybki awans społeczny (choć uwzględniając odsetek imigrantów wśród pracowników i założycieli firm w branży technologicznej coś jest na rzeczy).
Ale tak jak na każdy sukces startupów przypada 99 porażek, o których nie słyszymy, tak na każde San Francisco przypada Mississippi, Louisiana i Nowy Meksyk z odsetkiem ubóstwa na poziomie 19%. Stiglitz przytacza w kontekście mobilności społecznej dane wskazujące, że najsilniejszą determinantą między finansowymi, edukacyjnymi i społeczno-emocjonalnymi osiągnięciami dzieci są warunki początkowe: wykształcenie i dochód rodziców i na potwierdzenie tego wskazuje, że dzieci z najbiedniejszych 20% społeczeństwa mają 58% szans na awans społeczny w USA (w UK ten wskaźnik wynosi 70%) [2]. Przekłada się to też na zarobki, co obrazuje fakt, że w ciągu trzech ostatnich dekad płace gorzej zarabiających 90 procent Amerykanów wzrosły tylko o 15 procent, podczas gdy płace najlepiej zarabiającego 1 procenta wzrosły prawie o 150 procent, a najbogatszego 0,1 procenta – o ponad 300 procent [3]
Rozwarstwienie zarobkowe w USA potwierdza też współczynnik Giniego, czyli miara nierówności zarobkowych (gdzie 0 – zupełna równość, 1 – pełna nierówność) wynoszący 0.43 i 27 miejsce w światowym rankingu mobilności społecznej (Polska znajduje się na 30), co Stiglitz kontrastuje z lepszą mobilnością w krajach europejskich szczególnie skandynawskich i ich rozbudowanymi systemami socjalnymi. Tu trzeba jednak zauważyć, że sam niski współczynnik nierówności nie świadczy jeszcze o sukcesie – Mołdawia z wynikiem 25.7 jest społeczeństwem egalitarnym, bo po prostu wszyscy mało zarabiają, ale szanse na awans są mniejsze niż w Kazachstanie.
Na rozwarstwienie klasowe nakłada się jeszcze czynnik rasowy. Przytoczone w książce badanie Devah Pager dotyczące stygmatyzującego efektu kryminalnej przeszłości pokazało jakim czynnikiem może być kolor skóry. W badaniu wyliczono, że po rozmowach kwalifikacyjnych, w których kandydaci ujawniali swoją przeszłość kryminalną, stosunek białych bez przeszłości kryminalnej do białych z przeszłością kryminalną wynosił 2:1, dla czarnoskórych kandydatów wynosił 3:1, co oznaczało, że przy kontroli pozostałych zmiennych biały mężczyzna z przeszłością k r y m i n a l n ą ma nieco większe szanse na zdobycie pracy niż n i e k a r a n y czarny mężczyzna [4].
To wszystko sprawia, że całościowo społeczeństwo amerykańskie jest dosyć statyczne. Przestroga wyrażona w powiedzeniu „w trzy pokolenia od pucybuta do milionera i z powrotem” nie znajduje do końca zastosowania, bo analogicznie do ubóstwa, reprodukcji podlegają też elity i bogactwo w wyniku dziedziczenia (wątek spadkowy też raczej w Polsce jest nam obcy, bo mamy za sobą dopiero pierwsze pokolenie po transformacji, które zbudowało fortuny).
Celem Stiglitza nie jest wskazanie na Stany Zjednoczone jako najgorsze miejsce do życia, ale przestrzeżenie przed postępującym trendem. Wskazuje on, że konsekwencją rosnącej nierówności i rozwarstwienia będzie zjawisko gospodarki dualnej, w której dwa społeczeństwa nie stykają się ze sobą i mają nikłe pojęcie jak wygląda życie drugiej strony: „(…) gdy nierówności są tak głębokie jak w USA, stają się mniej zauważalne – być może dlatego, że ludzie o zasadniczo różnych dochodach nawet się ze sobą nie stykają”.
Społeczny dystans – jak konkluduje Stiglitz – utrwala różnice między bogatymi i biednymi do tego stopnia, że ulegają one naturalizacji tzn. kategorie uwarunkowane społecznie stwarzają pozory kategorii nieuwarunkowanych społecznie, a zachowania ludzi podzielonych wedle tych kategorii sprawiać będą, że wydają się różni z natury: “biedni są biedni, bo są leniwi i mają to w genach”.
Z trudem też podziały i koncentrację dochodów pogodzić daje się z demokracją, w której „1 człowiek = 1 głos” zmienia się w „1 dolar = 1 głos”.
Analogicznie do uzasadnienia zbawiennych skutków istnienia nierówności („Jak bardzo osłabilibyśmy motywację, gdyby trochę zmniejszyć nierówność?”) ciekawym wątkiem jest batalia jaką Stiglitz toczy z założeniami i koncepcjami wywołanej przez niego prawicy. Argumentacja i wywód mnie osobiście rozczarowały, bo to nieraz wybiórcze fragmenty i jednostkowe badania trochę porównywalne z retoryką „Najwyższego Czasu” („a tu się w Czechach udało z liniowym”), a kategoryczne sądy z frazami „jak dowiodłem wcześniej” na podstawie artykułu sprzed 40 lat pewnie rozniósłby jakiś domorosły konfederat czy licealista prowadzący fanpage Centrum Adama Smitha, co nie znaczy, że są zupełnie pozbawione podstaw i prezentuję je poniżej.
2. „…ale to bogaci tworzą miejsca pracy, więc jeśli im dać więcej pieniędzy, pracy będzie więcej”
Teoria skapywania (trickle-down economics) zakłada, że korzyści w ekonomii płyną w dół: dobra osób zamożnych są niejako redystrybuowane (skapują) w kierunku reszty społeczeństwa przez inwestycje i zwiększenie zatrudnienia.
Stiglitz nie odmawia chyba prawdy temu, że istotnie firmy i inwestycje tworzą miejsca pracy, jednak kładzie nacisk na fakt, że w zglobalizowanym świecie korelacja między tworzeniem wartości rynkowej a tworzeniem miejsc pracy staje się coraz słabsza. „Nie było żadnego powodu, by twierdzić, że większe pieniądze dane bogatym Amerykanom przełożą się na wzrost poziomu inwestycji w Stanach Zjednoczonych: pieniądze idą tam, gdzie jest perspektywa największej rentowności, a przy kryzysowej sytuacji w USA rentowność inwestycji jest zwykle większa na rynkach wschodzących” [5]
Globalizacja powoduje bowiem, że zanikają miejsca pracy, które przenoszą się do innych krajów, bo jest to optymalniejsze (my w Polsce z korporacjami i centrami outsourcingowymi zachodnich firm trochę na tym korzystamy). Chodzi więc nie o podważenie zasady, że firmy tworzą miejsca pracy, czy forsowanie, że wszyscy „przedsiębiorcy to wyzyskiwacze”, ale że pogoń za optymalizacją i akumulacją zysków może osłabiać ten efekt.
Odwrotność pytania: jeśli podniesienie podatków skłania firmy do przerzucenia kosztów na konsumentów, to czy obniżenie skłoni mnie automatycznie jako właściciela do obniżenia cen i zatrudnienia?
🔧 3. „…ludzie bardziej produktywni – a więc wnoszący większy wkład społeczny – są lepiej opłacani”
Fundamentalne prawo popytu i podaży idzie w parze z popularną od XIX wieku teorią produktywności krańcowej: „Jeśli ktoś ma rzadką i cenną umiejętność, rynek sowicie mu to wynagrodzi, ponieważ wnosi on większy wkład w osiągany rezultat. Jeśli natomiast ktoś nie ma żadnych umiejętności, będzie mieć niskie dochody” [6]. Ponownie celem nie jest podważenie tego prawa, ale odejście od absolutyzacji i próba ujęcia go w szerszych ramach tzn. że wysokie wynagrodzenie i zyski nie są zawsze równoważne z „wytwarzaniem wartości i korzyści”.
W oparach kryzysu finansowego Stiglitz ucieka się do przykładu banków, które wytworzyły wartość dla siebie kosztem społeczeństwa, które doświadczyło bankructw rodzin i utraty domów. Czyli nawet nie była to gra o sumie zerowej (czyli takiej, gdzie straty jednej strony równoważą zyski drugiej), ale ujemnej: straty przegranych były niepomiernie większe od zwycięzców [7].
Handel heroiną czy eksploatacja środowiska są zyskowne, ale niosą sporo negatywnych skutków.
4. „…państwowość i programy społeczne hamują wzrost gospodarczy”
Debata nad tym, czy Państwo powinno być zarządzane jak przedsiębiorstwo to spór pewnie równie stary co średniowieczne debaty scholastyków. Przyjmując za punkt wyjścia mechanizmy jakimi rządzi się prywatne przedsiębiorstwo, na pewno wydajność i skuteczność aparatu państwowego blednie. Przedsiębiorstwo zorientowane jest na zysk. A państwo? No właśnie: optymiści powiedzą, że na maksymalizację szczęścia obywatela; sceptycy, że na władzę, kontrolę i wyzysk; zwolennicy wolnego rynku, że na wzrost gospodarczy i PKB.
W tym kontekście Stiglitz zaleca „przytulenie się” z państwem i spojrzenie na nie jako na regulatora, który robi to czasem gorzej a czasem lepiej, choć przyznaje, że nasze poglądy na temat sprawiedliwości zależą od interesu własnego:
- przed kryzysem niechęć banków do regulacji i interwencji państwa vs. po kryzysie prośba o pomoc i ratowanie banków przez rząd;
- postulat prywatnej służby zdrowia vs. pandemia i $6 mld inwestycji USA na rozwój szczepionek;
- porażki i niewydolność państw vs. porażki rynków i przedsiębiorstw; korupcja w sektorze publicznym vs. ktoś po drugiej stronie kto daje łapówkę.
Dlaczego Stiglitz broni roli państwa? Z dwóch powodów.
Po pierwsze, wykazuje, że teza o efektywnym rynku, w którym panuje symetria informacji jest nie do utrzymania (dostał za te badania Nobla): to nigdy nie jest gra równych sobie jednostek. Jeśli wbrew pierwotnym założeniom Adama Smitha nie ma na rynku doskonałej konkurencji „to znaczy, że państwo ma do odegrania potencjalnie niezwykle istotną rolę polegającą na korygowaniu ich [rynków] ułomności” choć „nigdy nie koryguje tych ułomności rynku w sposób doskonały” – lepiej lub gorzej, a istotnie może też przeszkadzać.
Po drugie, w naszym spojrzeniu na Państwo dominuje odwrotność „błędu przeżywalności”: patrzymy tylko negatywne przypadki i spektakularne porażki, podczas, gdy w przypadku rynków skupiamy się na sukcesach. CIA nie zatrzymało ataków 11 września, natomiast nie wiemy o 1000 innych zamachów, które udaremniono. Na poparcie Stiglitz przytacza przykłady krajów, w których państwo odegrało ważną rolę jak kraje skandynawskie z najwyższym standardem życia i Chiny z najwyższym wzrostem gospodarczym. Choć ten ostatni przykład jest chyba nietrafiony skoro wcześniej zaleca odejście od prymatu wskaźników wzrostu jak PKB.
No i naturalnie na każdą Szwecję i Danię znajdziemy też Wenezuelę.
5. „…redystrybucja działa antybodźcowo, a zyski, jakie generuje dla ludzi ubogich i średnio zamożnych, są mniejsze niż straty najbogatszych”
Z tym argumentem najtrudniej Stiglitzowi stoczyć bój, bowiem obszar sprawiedliwości jako domena etyki i polityki wymyka się ekonomicznej logice. Próbuje się on odwołać do zasady, że osoby w trudnej sytuacji wydadzą każdego otrzymanego dolara, więc pakiet stymulacyjny ostatecznie nakręci gospodarkę i te pieniądze wrócą, z kolei dla najbogatszych nieco większy podatek będzie raczej niezauważalnym uszczupleniem (”I nagle się okazuje, że biedota sprzedała duszę i przyzwoitość za drobniaki z 500+, a klasa średnia jest ciemiężona 500 zł podwyżką podatków”).
6. Fetysz świętego PKB i wzrostu
Fragmenty, w których Stiglitz rozprawia się z obsesją ekonomii na punkcie PKB wydają mi się jednymi z najciekawszych.
Nie chodzi o to, że PKB samo w sobie jest złym miernikiem, ale zwyczajnie niewystarczającym jeśli rozpatruje się je w odosobnieniu. Za przyjęciem miary PKB i jego tempa wzrostu stoi pewien światopogląd, który pozytywnie waloryzuje rozwój i ekspansję, w czym nie ma nic złego. Kierując się taką miarą sukcesu zarówno USA jak i Chiny są zwycięzcami, podobnie jak wolnorynkowe Chile.
Jednak taki redukcjonizm zaciemnia obraz rzeczywistości: Chile z perspektywy PKB jest rajem, ale odznacza się jednymi z największych współczynników nierówności. Stiglitz zaleca więc, by przyjąć bardziej zrównoważoną postawę uwzględniająca obok wzrostu również zatrudnienie i stabilność finansową.
Stiglitz wpisuje w ekonomiczne równanie również naszą relację ze środowiskiem pokazując, że klasyczny wskaźnik PKB nie pozwala ocenić, w jakim stopniu wzrost ma charakter zrównoważony: „Jeśli PKB rośnie dzięki eksploatacji kopalni, powinniśmy odnotować to jako uszczuplenie majątku narodowego, o ile dochód z tych naturalnych bogactw nie zostanie reinwestowany w kapitał ludzki lub rzeczowy” [8] i dalej podnos kwestię, uwzględnienia kosztów degradacji środowiska, które zubaża wspólne dobro.
Na koniec wątku „zielonego PKB” jeszcze warto przytoczyć obserwację autora, że brak kary jest formą subwencji: „Nieobciążenie tych przedsiębiorstw kosztami degradacji środowiska jest w istocie ukrytą subwencją, niewiele różniącą się od innych prezentów” [9]
7. Prawdziwy Szkot i wolny rynek
– Prawdziwy Szkoci jedzą owsiankę.
– Mój wujek Angus jest Szkotem, ale nie lubi owsianki.
– …w takim razie nie jest prawdziwym Szkotem.
W podobnym tonie usłyszeć możemy: „to nie jest wolny rynek ani kapitalizm, podatki są zbyt wysokie i dlatego nic nie działa”. Stiglitz przytacza w tym kontekście różne próby, jakie podejmowano po 2008, by winę za kryzys finansowy przypisać instytucjom pozabankowym np. zbyt duża ilość regulacji czy zachęcania przez rząd do brania kredytów.
Późniejszą politykę zaciskania pasa, np. względem Grecji tkwiącej cały czas w zapaści, przyrównuje do średniowiecznej medycyny: „Tak jak średniowieczni lekarze wierzący w skuteczność upuszczania krwi, którzy gdy po ich kuracji stan pacjenta się nie poprawiał – upierali się, że potrzebne jest powtórzenie zabiegu, tak te niezachwiani w swych poglądach są ci głosiciele ekonomicznej metody upuszczania krwi. Gdy okazuje się ona nieskuteczna, domagają się jeszcze większych oszczędności i znajdują tysiąc wytłumaczeń na to, że pierwsza kuracja nie zadziałała tak, jak przewidywano” [10].
Ale bądźmy szczerzy, że z lewej strony pojawi się ten sam kontrargument, gdy coś nie zagra, że „to nie jest prawdziwy socjalizm”. Przypomina spory z naszego polskiego podwróka, że „PiS” to nie jest prawdziwa prawica, „KO” to nie są prawdziwi liberałowie, „Razem” to nie jest prawdziwa lewica. Nie ma już prawdziwych szkotów.
8. Walka 1% o rząd dusz
– Miło by Ci było, gdyby Cię lew wpieprzył?
– A miło by Ci było jak już będziesz lwem i nie będziesz mógł wpieprzyć?
Mniejsza o tok dowodowy Stiglitza i jego argumenty. Najciekawszym moim zdaniem wątkiem jest zwrócenie uwagi jak głęboko wspomniane wcześniej pojęcia, koncepcje, paradygmaty wolnorynkowe są w nas zakorzenione. Od czasu Reagana i Thatcher, które zbiegły się z upadkiem bloku wschodniego i kompromitacją ekonomii realnego socjalizmu, myślenie w kategoriach wolnego rynku zinfiltrowało nasze myślenie i język.
Stiglitz skupia się na swoim rodzimym podwórku, czyli USA i stawia tezę, że prawicy udało się przekonać Amerykanów, że atak na świadczenia dla korporacji oznacza „walkę klas” [11] (to w sumie podobny zarzut jaki Budka ostatnio wysunął w stosunku do Kaczyńskiego) i że mityczny 1% najbogatszych przekonał pozostałe 99 procent członków społeczeństwa, że łączą ich z nimi wspólne interesy.
Wg. Stiglitza doktryna ekonomiczna, że rynki są z natury konkurencyjne trafiła na tak podatny grunt, że zaczęto przenosić ciężar dowodu na każdego, kto twierdził inaczej („udowodnij, że Boga nie ma” zamiast „udowodnij, że Bóg istnieje”), czemu sprzyjał mechanizm „drzwi obrotowych”, w którym urzędnikami nadzoru zostają byli pracownicy regulowanych sektorów, którzy po krótkiej karierze urzędniczej wracają na poprzednio zajmowane stanowiska.
Odnieść można też wrażenie, że po upadku komunizmu i wygranej Zachodu, intelektualne zaplecze ekonomii przejęła opcja wolnorynkowa, która zdominowała uniwersytety. Na marginesie: zauważmy, że na naszym polskim podwórku to najczęściej z ust korwinistów i Mentzena usłyszeć możemy protekcjonalne „kłaniają się podstawy ekonomii”, „krzywa Laffera”, wobec których lewica na ogół milczy albo w obawie przed przypięciem łatki „lewaka”, “marksity” albo „socjalisty”, który z przyczyn historycznych jest uosobieniem niewydolności państwa, ubóstwa i niewoli, a tym samym ekonomicznego analfabetyzmu.
Jak w przytoczonym wyżej dialogu o lwie, doszło w społecznej świadomości do odwrócenia: forsujemy zasadę „ostatni gasi światło” w przeświadczeniu, że to nie my będziemy je gasić i że w interesie każdego z nas jest obrona klasy uprzywilejowanej bo nuż kiedyś sam się w niej znajdę. Niestety, dane przytaczane przez Stiglitza pokazują, że jest to coraz mniej prawdopodobne.
9. Ekonomia i dualizm korpuskularno-falowy
Od początku pandemii schudłem 8 kg.
Tkanka tłuszczowa spadła mi do 18.7%, ciśnienie w normie.
Wyglądało to bardzo obiecująco z jednym wyjątkiem: kardiolog wskazał mi, że mam drastycznie przekroczony cholesterol. Ale jak to?
Dieta białkowo-tłuszczowa zaowocowała dobrym PKB sylwetki, niskim deficytem tłuszczu i niską inflacją ciśnienia, tylko że cholesterol w naczyniach krwionośnych okazał się niepokojący. Ktoś leżący na oddziale z zawałem serca można sobie wówczas wmawiać wpatrzony w lustro, że niewidzialna ręka cholesterolu, nierówności i problemy społeczne to nie moje zmartwienie i z jakiej racji mam się ograniczać?
Moja taka osobista Schadenfreude po przeczytaniu książki Stiglitza to kolejna myśl, że ekonomię trudno rozpatrywać w kategoriach nauki ścisłej. Friedman otrzymał nagrodę Nobla w 1976. Stiglitz w 2001. Czy oznacza to, że komisja noblowską jest niekompetentna?
Nie. Raczej, że złożoność ekonomii i natury ludzkiej wciąż pozostawia więcej pola dla doktryny i metafizyki ubranej w chi-kwadrat niż nauki ścisłej. W fizyce nie prowadzi się na ogół sporów o temperaturę wrzenia wody. Tam, gdzie mowa o sukcesie najczęściej wchodzimy na pole polityki i sprawczości: „Nauki społeczne, takie jak ekonomia, różnią się od nauk ścisłych tym, że w tych pierwszych przekonania badaczy oddziałują na badaną przez nich rzeczywistość: przekonania na temat zachowań atomów nie mają wpływu na rzeczywiste zachowanie atomów, ale przekonania dotyczące funkcjonowania systemu gospodarczego wpływają na to, jak ten system naprawdę funkcjonuje” [12]
Tak jak rojenia o sprawdzonej diecie mają w sobie tyle naiwnego uniwersalizmu co XIX-wieczny lekarz zalecający picie wody gazowanej, tak przeświadczenia o uniwersalnych prawach ekonomii i receptach na sukces trącić mogą poznaawczą pychą. Fundamentaliści wolnorynkowi wskazywać będą sukces Chile, lewica skandynawski socjalizm, Friedman wzrost potęgi Chin przypisywał będzie wprzęgnięciu logiki wolnego rynku, Stiglitz wskazywał będzie, że odbyło się to dzięki silnemu interwencjonizmowi państwa a nie poprzez nieregulowany rynek.
Skoro więc przyjęliśmy w fizyce, że światło może w zależności od sytuacji przejawiać właściwości falowe lub korpuskularne, może warto zaakceptować, że prawidła ekonomii są jeszcze bardziej złożone i że bezpieczniej mówić „tu się częściowo sprawdziło, zobaczymy czy tu się teraz sprawdzi, bo na pewno czegoś nie uwzględniliśmy”.
A co w kwestii dwóch retoryk „niesprawiedliwego rozdawnictwa dla nierobów” i „sprawiedliwej redystrybucji dla ubogich”? To już temat na kolejny artykuł.
Przypisy:
[1] J. Stiglitz, Cena nierówności…, Warszawa, 2015, s. 49.
[2] Ibidem, s. 90.
[3] Ibidem, s. 75.
[4] Ibidem, s. 159-160.
[5] Ibidem, s. 15.
[6] Ibidem, s. 104-105.
[7] Ibidem, s. 108-109.
[8] Ibidem, s. 200
[9] Ibidem.
[10] Ibidem, s. 382
[11] Ibidem, s. 370.
[12] Ibidem, s. 272.
PS. Jeśli spodobał Ci się ten artykuł, zapisz się do mojego newslettera – w poniedziałek, środę, piątek przed 8:30 dostaniesz krótkie 5 nagłówków z wydarzeniami ze świata 👇