Wokół książki „Po Galicji” Martina Pollacka

2 min read

Może być zdjęciem przedstawiającym książka
Martin Pollack, Po Galicji. O chasydach, hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma

Był taki żart:

– Kto to jest Szkot?

– To krakus, którego wyrzucili z Galicji za rozrzutność.

Pamiętam, że mieliśmy w domu wielką mapę Galicji po dziadku z początku XX wieku, rodzina dziadka pochodził z Nowego Sącza, babcia była ze Lwowa, gdzie jej ojciec pracował jako inżynier naftowy, z kolei prababcia z Ołpin.
Później wszystkich z tych galicyjskich zakątków zawiało jakoś do Krakowa.

Mit Galicji umknął pierwszej fali folkowego renesansu lat 90/00s uosabianej przez BratHanki, Golec i Zakopower, by zacząć powoli kiełkować ostatnimi czasy: czy to niewyczerpanym Schulzem, „Baśnią o wężowym sercu” a może i nawet okazjonalnymi wypadami do Lwowa na śniadaniową wódkę u Baczewskiego na Szewskiej.

Z takim nieskrywanym sentymentem czytałem sobie książkę Po Galicji Martina Pollacka, bo jest tu tak pięknie odmalowany drobnymi plamkami i subtelnymi impastami cały ten tygiel mitów i narodowości: od wampira Selmana Wolfowicza, tradycję opryszków, czyli „szlachetnych zbójców” z ludu Hucułów, aż po osławiony złą sławą Obertyn (podróżny, którego spytano, czy nie pochodzi może z Obertyna, obrażał się i odpowiadał z wściekłością: „Sam jesteś złodziej”).

XIX wieczna Galicja niechybnie mogłaby doczekać się swojej ekranizacji „Aż poleje się krew” w jakiejś konwencji easternu: na przełomie wieków kraina zajmowała czwarte miejsce w światowym przemyśle naftowym, za Stanami Zjednoczonymi, Rosją i Holenderskimi Indiami Wschodnimi. Niektóre „zdroje naftowe” czyniły właścicieli z dnia na dzień milionerami, którzy stawiali na drohobyckim bulwarze ulicy Samborskiej swoje królewskie wille.

„Chodnikami przy rynku drohobyckim pałętają się tragarze, od stóp do głów upaćkani naftą albo obsypani mąką, i ocierają się o przechodniów, paskudząc im ubrania. Gdzie indziej tacy ludzie mają swoje wyznaczone stoiska i nie wolno im korzystać z chodników”

Tę gorączkę naftową dokumentował przedstawiciel polskiego naturalizmu Artur Gruszecki w powieści Dla miliona o żydowskich baronach nafty i wosku ziemnego odkrywając najniższe warstwy społeczne.

Duchowi spekulacji sprzyjał fakt, że wydobycie ropy nie podlegało rygorom austriackiego ustawodawstwa górniczego, a ziemia była tania, więc dzierżawiono od nieświadomych chłopów parcele wielkości dziesięciu lub dwunastu metrów kwadratowych pod szyb. Powstawały całe konsorcja, właściciele ziemi oddawali ją w zamian za udział w wdzobicu liczony w procentach brutto i stąd nazywani byli „bruttowcami”:

„W ten sposób dochodziło do niesłychanego rozdrobieniami własności ziemskiej, co znów pociągało za sobą niezliczone procesy i dawało chleb całym tłumom adwokatów i skrybów. (…) W 1871 roku w samej tylko małej gminie Borysław żyło tysiąc dwustu przedsiębiorców, którzy eksploatowali trzy i pół tysiąca szybów”

W tym galicyjskim kalejdoskopie wirowało całe spektrum grup od wszechobecnej biedy, obdartusów i tzw. Luftmenschen – „ludzi żyjących powietrzem, których zdmuchnąć może ledwie powiew wiatru” – po baronów naftowych, a wszystko skąpane w oparach kawiarnianej erudycji: w „Kaiser-Cafe” przy Elisabethplatz w Czerniowicach serwowano prawdziwego pilznera z beczki i wykładano do lektury sto sześćdziesiąt gazet codziennych, prasy wiedeńskiej, praskiej i lwowskiej.

Na koniec z lekkim sentymentem wtórującym schulzowym reminiscencjom „pseudoamerykanizmu” w Drohobyczu:
(…) roponośny rejon wokół Drohobycza nazywano „galicyjską Pensylwanią”, malownicze okolice miasteczka Trembowla – „podolską Szwajcarią”, nędzną dziurę Busk – „galicyjska Wenecją”; w tym kontekście ze wszech miar słuszne wydawało się określenie Lwowa: „mały Wiedeń”.


Bardzo polecam.


PS. Jeśli spodobał Ci się ten artykuł, zapisz się do mojego newslettera – w poniedziałek, środę, piątek przed 8:30 dostaniesz krótkie 5 nagłówków z wydarzeniami ze świata 👇